Pewnie i wam Google przypomniało dzisiaj o 44. urodzinach jednego z najbardziej żywotnych nurtów kulturowych w dziejach. Nurtu, który jest nieodzownie łączony z trawką i który pewnie by nigdy nie powstał gdyby nie zielony dymek. Ale też nurtu, któremu marihuana i wszyscy jej fani zawdzięczają bardzo dużo.

Przyznamy, że mamy problem. Wybrać cztery weed-songi z całej historii rapu? Zaledwie cztery? W głowie się nie mieści… jak nawinął kiedyś pewien zwolennik zarówno hip-hopu, jak i legalizacji. Ale spróbujmy – dla utrudnienia postanowiliśmy wyeliminować najbardziej oczywiste typy. Nie ma więc tutaj miejsca dla Snoopa, Metha z Reggim, czy Cypresów. Ani Luniza z jego piątką, choć wszystkich ich uwielbiamy.

Zaczynamy od czegoś czego gimby nie znajo. A Pharcyde znać warto. Jak się tego słucha, człowiek nie ma wątpliwości, że panowie (i pani) mieli naprawdę dobre zioło. Żadnych syntetycznych domieszek, czysta naturka, zadymione studio w piwnicy, w którym prócz dobrej muzyki, powstaje także dobra atmosfera. Zabierzcie nas znowu do tamtych czasów, prosimy!

Baner Reklamowy


Sorry, ale to nasze subiektywne zestawienie, a skoro tak, to nie mogło zabraknąć Outkastu, którego pierwsze płyty były tak przepełnione weedowymi opowieściami, że nawet nad Wisłą było czuć, co chłopaki palą w tej swojej Atlancie. Ciekawostką jest fakt, że po trzecim albumie Andre 3000 przestał jarać, co odbiło się na jego muzyce. Nie stała się ona w żaden sposób gorsza, ale z pewnością inna. Natomiast z tego co wiemy, Big Boi pali cały czas. Jak lokomotywa.


Trawkę kochają nie tylko raperzy. Jest ona obiektem westchnień także raperek. Chyba pierwsza dowiodła tego Lil Kim, jednak jej track o wdzięcznym tytule “Drugs” przegrywa z tym oto cackiem od MIssy Elliot. Gdybyśmy oceniali sam obraz, to Lil Kim była wówczas w najlepszej formie, jeśli wiecie, co mamy na myśli. Ale Missy i tak ją zjada. Swoją drogą i tak przy okazji – stęskniliśmy się za tą wariatką.


Na koniec zmieniamy klimat i przenosimy się w szybkim tempie do rapu prawie współczesnego. Jak słuchamy kawałków Asap Rockiego, nie mamy wątpliwości, że gość zna się na rzeczy i zdecydowanie wie, co znaczy: stoned. Swoją drogą, nie przypuszczaliśmy, że jego muzyka, jeszcze kilka lat temu będąca powiewem świeżości tak szybko się zdezaktualizuje w zalewie wszechobecnego plastiku. Różnica pomiędzy Asapem, a większością mumble “raperów” jest jak pomiędzy tytułowym “fioletem”, a mefedronem.


A wy macie jakieś typy? Śmiało, podzielcie się nimi w komentarzu!