Zwalczamy kolejny mit, a raczej precyzujemy. Jest tylko jeden gatunek konopi, tej niesamowicie plastycznej rośliny, która cała może stać się lecznicza, jeśli tylko stworzymy jej ku temu warunki.

Przez media co rusz przewija się debata na temat zalegalizowania “medycznej marihuany” i nietrudno dostrzec, że zatacza szersze kręgi, zarazem budząc coraz… mniejsze kontrowersje. Gdzieś tam w odmętach Internetu pojawiają się wprawdzie co jakiś czas artykuły mające dowodzić, że marihuana wcale nie leczy, ale takie głosy są już jednak rzadkością. Bez wątpienia, Polaków udało się przekonać o leczniczych właściwościach drzemiących w konopiach. I jest to bardzo pozytywna zmiana w stosunku do tego, co się powszechnie uważało w naszym kraju jeszcze kilka lat temu. Jednak owa otwartość na “nowe”, ma również swoją mniej chlubną stronę.

W zgodnej opinii większości naukowców, medyczna marihuana jest nieocenioną pomocą w walce z niektórymi odmianami raka (chociażby z glejakiem), a także stanowi jeden z bardziej skutecznych sposobów uśmierzenia bólu przy innych, ciężkich i przewlekłych schorzeniach, i dolegliwościach. Jednak ani owi naukowcy, ani powołujące się na ich opinie media nie potrafią w klarowny i przystępny sposób wytłumaczyć, co odróżnia zły narkotyk, od dobrego leku. Nie potrafią, bo w dużej mierze ten podział jest sztuczny i wcale nie tak wyraźny jakby się mogło wydawać. Nie potrafią, bo być może nie chcą mówić o tym głośno.

W Internecie znajdziemy masę artykułów, z których dowiemy się, że o psychoaktywności marihuany decyduje stężenie kannabinoidów z grupy tetrahydrokanabinoli. Jest to jednak zaledwie półprawda. Otóż, nie sama obecność THC, a jego stosunek do CBD czyni ziele bardziej narkotycznym. Im większy stosunek THC do CBD, tym większa tzw. “jazda” i takie właśnie proporcje charakteryzują większość towaru, który trafia na czarny rynek. Warto zaznaczyć, że feminizowana i bogata w THC do CBD, dobrze znana nam marihuana, jest wynalazkiem dosyć nowym, który pojawił się dopiero po II Wojnie Światowej, a prawdziwego tempa nabrał dopiero na przełomie mileniów, o czym zresztą pisaliśmy niedawno TUTAJ

W przyrodzie jednak nic nie ginie, również CBD. Skoro w typowo rekreacyjnej trawce zaczęło brakować leczniczego kannabinoidu, to stworzyła się nisza na rynku, w którą umiejętnie weszły międzynarodowe koncerny, posiadające niezliczoną ilość patentów na szczepy konopi bogatych w CBD. Rozpoczęła się kampania “umedyczniania marihuany”. W tym sęk, że medyczność sensimilli nigdy nie powinna być zakwestionowana i nie ogranicza się tylko do produktów dostarczanych w pudełeczkach z etykietą – lecznicze. Właściwie, nie sposób wydzielić z konopi jakiegokolwiek gatunku – zarówno Indica, jak i Sativa mogą się dowolnie mieszać, podobnie rzecz się ma z włóknistymi i leczniczymi odmianami, a nasze klasyczne konopie, które pokrywały pola przedwojennej Polski, można poprowadzić w każdą z wymienionych wcześniej stron. W formalno-prawnej przepychance zapomina się też o jednym oczywistym fakcie, że nawet z przemysłowych konopi można wyekstrahować CBD – tak samo życiodajne, jak te uzyskane ze szczepu opatentowane przez firmę, mającą swą siedzibę w Izraelu.

Chyląc czoła wszystkim bojownikom o dostęp dla chorych, do medycznej marihuany, musimy pamiętać, że nie mamy szans “wyzdrowieć” jako społeczeństwo (w tym wyzdrowieć, sensu stricto) dopóki nie przywrócimy konopiom należnej im roli, przynajmniej takiej, jaką pełniły one w naszej agrokulturze od stuleci.